sobota, 31 października 2009

I po raftingu

Wykupiliśmy sobie usługę pt. dwudniowy rafting. W sumie było fajnie, tylko dwa razy płyneliśmy ten sam odcinek rzeki. Nie, nie, nie w górę, nie pod prąd. Normalnie, z prądem w dół rzeki. Tylko podobno woda gdzieś tam wyżej była zbyt wysoka, dlatego płynęliśmy dwa razy dolny kawałek.
Dwudniowy rafting możliwy był na rzece Bothe Kosi - ok 3 godzin jazdy od Kathmandu. Odcinek, którym płynęliśmy miał skalę trudności 2 - 3 (skala jest do 6). Wydawało mi się początkowo, że to będzie nudne płynąć dwa razy to samo, ale okazało się, że nie. Zabawa jest fajna, człowiek jest cały mokry. No a na dodatek można wylecieć z tego pontona, co mi się udało drugiego dnia.
Najbardziej szkoda tego, że sama rzeka i jej okolice są brudne. Pełno jest śmieci, ścieki z wsi i miasteczek położonych przy rzece spływają bezpośrednio do niej. Dlatego też nie zachęca to do kąpieli.
Powoli zbliża się koniec wycieczki. Na jutro pozostał Bhaktapur, a pojutrze w drogę do domu.

czwartek, 29 października 2009

Dalsze plany

Rano odwiedzamy naszą agencję trekkingową, krótko podsumowujemy trekking i decydujemy się jechać jutro na 2 dni na rafting. Potem jeszcze zostaje trochę czasu, aby zwiedzić Patan. Jutro startujemy o 6:30.

środa, 28 października 2009

Kathmandu

Samolot do Kathmandu mieliśmy zaplanowany na 11:30. Przyszliśmy na lotnisko i czekamy. Przed nami przyleciało i odleciało już kilka samolotów. Niestety żaden z nich nie był dla nas.
Po ponad godzinie oczekiwania udaje nam się odprawić bagaż i przejść do pokoju odlotów. Jest tu bardzo zimno, a nadal nie wiadomo co z lotem. Wychodzimy więc na płytę lotniska pogrzać się na słońcu. Odprawiono pasażerów na dwa loty do Kathmandu, wszyscy czekamy.
Nagle obsługa zagania wszystkich do budynku. Coś będzie lądować. Kto się załapie a kto nie? To pytanie dręczy wszystkich oczekujących. A ty niespodzianka, ten samolot leci zupełnie dokądś indziej, nie do Kathmandu.
Zdążyliśmy zgłodnieć i wyskakujem z lotniska do German Bakery po jakieś bułki. W nasze ślady idą inni. Ale nagle znowu coś ląduje.
Pasażerowie mają na kartach pokłądowych numerek 1 albo 2 (my - 1). Oznacza to numer stanowiska postojowego, na którym stoi samolot. Ten, co wylądował, staje jednak na stanowisku 3. Znowu nie polecimy?
Obsługa lotniska woła jednak "number one". A więc udało się. Lecimy.
Kathmandu wita nas potwornym smogiem. Ciężko tu oddychać. Jest już późne popołudnie, tak więc czas na kąpiel, zakupy i kolację.

wtorek, 27 października 2009

Lukla 2840 m. npm

Droga z Phakding do Lukli minęła szybko. W odróżnieniu od drogi w drugą stronę, tym razem pogoda była piękna. Do Lukli dotarliśmy ok 11:30.
Arek siedział na tarasie jednej z knajpek. Spotakliśmy się i zjedliśmy lunch. Tym razem wbrew przyjętym tu regułom - nie w tym lodge, gdzie spaliśmy. Po prostu w Khumbu Resort kuchnia jest kiepska i nie wzbudza zaufania. A lepiej już nie zatruć się niczym.

poniedziałek, 26 października 2009

Phakding, 2670 m. npm

Okazało się, że droga była całkiem męcząca. Najbardziej odczuwalny był ten ponad kilometr w dół. Zatrzymałem się w Namche na cappucino. Po południu dotarliśmy do Phadking. Powietrze jest tak gęste, że można prawie pływać ;).

niedziela, 25 października 2009

Khumjung 3790

No i znowu jestem koło Everest View Hotel. Przyjemny lodge, do którego dotarliśmy ok 13. Potem lunch i spacer do tytejszej gompy. Mają tu skalp yeti. Istotnie, w szklanej skrzyneczce jest coś włochatego. Czy to prawdziwy skalp yeti, czy jakas fałszywka - nie wiadomo. Ale tę gompę i tak warto odwiedzić.
Dzisiejsza droga tez była bardzo miła. Ścieżka wiła się do góry i na dół. I można było obserwować z różnych stron Ama Dablam, Kangtengę i Thameserku, trzy górujace w tym miejscy nad dolina szczyty.

sobota, 24 października 2009

Phortse 3805 m npm

Dobrze sie spało w Pheriche. Rano, przed wyjściem w drogę zajrzałem jeszcze do dr Rachel z HRA. Prosiła, zeby się pokazac po powrocie i powiedzieć, jak poszło. Krótkie, ale bardzo miłe spotkanie.
Potem ruszyliśmy. Droge do rozwidlenia na górne i dolne Pangboche znałem już na pamięć. Tym razem poszliśmy w kierunku górnego Pangboche, gdzie zjedliśmy lunch.
Szlak wiedzie płajem, który raz wznosi się a raz opada oscylując pomiędzy 3800 a 4000 m. npm. To był bardzo miły dzień takiego typowego nepalskiego trekkingu. A na dodatek miałem możliwość popatrzenia i zrobienia kilku zdjęć tutejszum kozicom na skałach.
Dotarliśmy do Phortse po południu. Zdecydowałem się na usługę o nazwie "Hot Shower", ale do hot było mu daleko. Z drugiej strony fajnie się było wykąpać. Nawet za 250 rupii.

piątek, 23 października 2009

Kala Pattar!

Ok. 6 rano ruszamy z Lobuche. Po 2 godzinach docieramy do Gorak Shep (5180 m. npm) i chwilę odpoczywamy. Stąd rozpoczyna się podejście na Kala Pattar. Początkowo idzie łatwo, ale po jakichś 200 m do góry robi się coraz ciężej. W sumie niewielka zmiana wysokości powoduje, ze idzie się bardzo cięzko, a im wyżej tym gorzej. Na dodatek nie wiadomo co miec na sobie. Słońce wprost pali, i kiedy nie wieje wiatr, człowiek ma ochotę zdjąć wszystko z siebie. Kiedy zaś zawieje, nie sposób sie założyć kurtki chroniącej od wiatru i ciepłego polara, tak silny i zimny jest ten wiatr.
Na górę docieram w czasie "książkowym" - 2 godziny. Mój altimetr w Garminie pokazuje 5664 m npm, choć nie zgadza się to z wysokością podaną na mapie (5545 m. npm).
Kala Pattar jest trochę jak Giewont. Każdy chce tu wejść i czasem bywa tłoczno. A w dodatku to nie tak prawdziwa góra, tylko taka turnia w jednej z bocznych grani Pumori. Dalej widać następną, ale dużo trudniej dostępną.
Widoki istotnie przepiękne. Dominuje Nuptse, który wydaje się wyższy, niż stojący na drugim planie Everest. Widać Pumori Base Camp i miejsce, gdzie w sezonie (do 15 października) znajduje się Everest Base Camp. Teraz jest tam pusto.
Lodowiec Khumbu jest w swojej płaskiej cześci całkowicie pokryty transportowanym materiałem: piachem, kamieniami, itp. Gdzieniegdzie widać niewielkie jeziorka.
Po ok 30 minutach na Kala Pattar schodzę w dół. Lunch jemy w Lobuche i ruszamy do Pheriche, gdzie docieramy wieczorem już po zmroku.

czwartek, 22 października 2009

Znów w tym samym miejscu

Nie pamietam, żebym kiedykolwiek tak źle reagował na wysokość. Noc praktycznie bezsenna i zero sił rano. Nie ma sensu iść wyżej. Czas powoli się kończy, a ja ciągle jestem daleko od celu.
Miałem możliwość przyjrzeć się, jak znany polski himalaista prowadzi swoją grupę trekkingową. Wygląda to trochę tak, jakby maratończyk zaprosił zwykłych ludzi do wspólnego joggingu. Tzn. on jest daleko z przodu, a reszta goni go z mniejszymi lub większymi objawami choroby wysokościowej. Czy na pewno o to w tym chodzi?
Wieczorem idę się przejści. Siły wróciły, dochodzę na 5150 m. npm i wracam. Jest OK, udało się też załatwić pokój. Jutro Kala Pattar.

środa, 21 października 2009

Lobuche 4920 m. npm

Doszliśmy z Thukli bez problemów. Lobuche wygląda trochę jak plac budowy. Poprawiana jest obecna infrastruktura (kilka lodge'y), natomiast nie powstają nowe. Poszedłem trochę się poaklimatyzować. Niedaleko od Lobuche, trochę w bok od szlaku stoi włoska stacja badawcza w dachem w formie piramidy obłożonej ogniwami słonecznymi. Jest tu też hotel. Dotarłem do wysokości 5000 m. npm i wróciłem. W międzyczasie obok Lobuche wyrosły miasteczka namiotowe. Dotarła też grupa trekkingowa prowadzona przez jednego ze znanych polskich himalaistów.
Tu nie było szansy na pokój indywidualny. Jestem w czwórce oddzielonej od jadalni tylko kotarą. Zobaczymy, co przyniesie noc.

wtorek, 20 października 2009

Nareszczie Thukla

Rano wyszliśmy z Pheriche, aby po niecałych 2 godzianch dotrzeć do Thukli. Pogoda - jak to ostatnio - wspaniała. Na dodatek żadnych niepokojących objawów. A więc jutro Lobuche.

poniedziałek, 19 października 2009

Kolejny dzień w Pheriche.

Zdecydowałem się poczekać jeszcze jeden dzień w Pheriche. Poszedłem na wykład dotyczący choroby wysokościowej prowadzony przez HRA. Wprawdzie byłem na czymś takim 10 lat temu w Manangu, ale pomyślałem, że warto zobaczyć, czy coś się zmieniło.
Okazuje się, że jednak tak. O ile 10 lat temu polecano Diamox (Diuramid) jako środek, który wręcz warto zażywać, o tyle teraz tendencja jest, aby brać go tylko wtedy, gdy pojawiają się objawy choroby. Jeżeli to tylko możliwe, to trzeba aklimatyzować się bez wspomagania Diamoxem.
Ponadto pokazano Gamow Bag w akcji, waro było zobaczyć.
Tutaj, ponad 4 kilometry nad poziomem morza organizm reaguje zupełnie inaczej. Choc normalnie zawsze jest mi gorąco, tytaj wręcz przeciwnie. Czasami ciepło staje się najważniejsze.

niedziela, 18 października 2009

I znowu w dół...

Rano opuściliśmy Dingboche kierując się do Thukli.Idzie mi się fatalnie, cały czas boli głowa. Doszliśmy na miejsce, na 4620. Od samego początku w Thukli objawy choroby wysokościowej się nasilają. Po kilku godzinach decyduję się zejść do Pheriche, prosto do HRA, a potem do śpiwora.

sobota, 17 października 2009

Bohaterom południowej ściany Lhotse.

Dziś rano Arek zdecydował się nie iść wyżej. Wraz z Tsandrą - naszym tragarzem zeszli niżej. Ja i Thakur przenieśliśmy się do Dingboche - to zaledwie 75 m. wyżej, ale potem zaraz wyruszyliśmy na wycieczkę aklimatyzacyjna w kierunku Chukung.
Szło się tak nienajlepiej. Dotarliśmy do Bibre, gdzie koło niewielkiego Tea Shop'u, na wysokości 4630 m. npm znajduje się czorten z tablicą pamiątkową poswięconą bohaterom połudnowej ściany Lhotse: Rafałowi Chołdzie, Czesławowi Jakielowi i Jerzemu Kukuczce. Niedługo, 24 października wypada 20 rocznica śmierci Jerzego Kukuczki.
Pod czortenem stoi żona Jerzego, pani Cecylia Kukuczka i właśnie udziela wywiadu czeskiemu dziennikarzowi, który jest tu z kamerą. To bardzo szczególna chwila i wielkie moje szczęście, że mogłem znaleźć się w tym miejscu o tym czasie.
Pani Kukuczka opowiada o tym, że raz na 10 lat, w okrągłą rocznicę śmierci męża przyjeżdża tu, blisko tego miejsca gdzie on zginął, aby pobyć przez jakiś czas. Tym razem jest z siostrą i jej synową.
Po wywiadzie mówi jeszcze "pa, pa Jurku" i wraz z siostrą schodzą do Dingboche.

piątek, 16 października 2009

I znowu Pheriche

Rano opuszczamy Pangboche. Pogoda - jak ostatnio - dopisuje. W ciągu niecałych 3 godzin bez żadnych sensacji docieramy do Pheriche (4200 m npm). Odwiedzamy doktor Rachel w HRA, która z zadowoleniem stwierdza znacznie lepszy stan Arka.
Pheriche leży w szerokiej, płakiej dolinie, nad którą góruja osnieżone szczyty. Warto tu trochę pochodzić i porobić zdjęć. Jest nawet internet, ale drogi - 20 rupii za minutę.
Po południu robi się zimno, bardzo zimno. Za to jadalnia ogrzewana tym, co zostawią jaki, jest gorąca. Czas na obiad.

czwartek, 15 października 2009

Pangboche, Pangboche...

Tym razem Arek dochodzi do siebie, Thakur - nasz przewodnk też cos niedomaga, więc idę na wyieczkę aklimatyzacyjną w stronę Ama Dablam Base Camp. Z Pangboche ścieżką w dół do rzeki, potem przez mostek i do góry stromym zboczem wąwozu. Pogoda i widoki - wspaniałe. Po wyjściu z wąwozu ścieżka prowadzi w kierunku łagodnie wznoszącego się grzbietu. Z grzbietu można podziwiać Ama Dablam. To naprawdę piękna góra. Widać też to, co już minęliśmy - Pangboche, Tengboche a nawet Everest View Hotel nad Namche Bazar. Podchodzę jeszcze trochę i widac Pheriche, od którego się niedawno odbiliśmy.
Idzie się dobrze. Dochodzę do wysokości 4400 m. To trochę więcej niż połowa drogi od Pangboche do Ama Dablam Base Camp. Tu konczę na dziś i wracam na obiad do Pangboche. Droga w dół jest znacznie krótsza. Dosyć szybko dochodzę do wioski.
Wszystko wydaje się już znajome, jest więcej czasu na bardziej szczegółowe obserwacje. Mamy niezwykłe szczęście, że zyjemy w Europie, jednej z bogatszych części świata. Na zawołanie mamy zimną i ciepłą, zdatną do picia wodę, prąd, którego moc przewyższa nasze przeciętne potrzeby, ogrzewane domy, gaz, opiekę medyczną na zawołanie, szkoły dla dzieci w odległości spaceru. Tu ludzie zbierają i suszą odchody jaków, żeby ogrzać swoje domy, woda nawet ta w górskich strumieniach jest skażona (choc miejscowi ją piją, to u Europejczyka wywołuje zatrucia), a dzieci do szkoły mają dosłownie pod górę. Czasami kilkaset metrów.
Popołudnia i wieczory w lodge'ach wyglądają podobnie. Można albo leżeć w pokoju w spiworze (bo zimno) albo siedzieć w jadalni. Na środku zwykle stoi duża koza, w której pali się suszonymi odchodami jaków. Po obiedzie pozostaje umycie zębów i zakopanie się w swój ciepły śpiwór. Słońce zachodzi bardzo szybko.

środa, 14 października 2009

Czy to się kiedyś skończy....

Rano wyruszamy do Pheriche. Pogoda przepiękna, idzie się dobrze. Cała droga zajmuje nam niecałe 3 godziny. Już w Pheriche Arek dostaje dosyć nagłego ataku AMS. Na szczęście jest tu HRA (Himalaya Rescue Assotiation). Idziemy do lekarza, który potwierdza - choroba wysokościowa, w tym stanie natychmiast w dół (wizyta i badanie - 50 USD, można płacić wypukłą kartą).
Znowu wracamy do Pangboche.

wtorek, 13 października 2009

Znowu jakieś świństwo...

Jeszcze przedwczoraj wieczorem, po publikacji ostatniego wpisu, poczułem, że coś jest nie tak. Kilka wizyt w miejscu, gdzie król też chodzi pieszo, itd. Prawdopodobnie momo z Tengboche. Rano jestem osłabiony, ale ruszamy dalej, chcąc dotrzeć do Pheriche. Idzie mi się coraz gorzej, a w Orsho odbijam się od ściany. Koniec sił. Zatrucie musi być dosyć poważne. Na wszelki wypadek podejmujem decyzję o zejściu do Pangboche, bo nie wiadomo, czy objawy tylko od zatrucia, czy też od wysokości.
Następnego dnia dochodzę do siebie w Pangboche łykając Nifuroksazyd. Pod wieczór jest już w miarę OK. Jutro idziemy dalej

niedziela, 11 października 2009

Namche Bazar - Tengboche

Uff, Arek wydobrzał na tyle, że mogliśmy ruszyć dalej. Może to i dobrze - przez ten jeden leniwy dzień w Namche znacznie poprawiła się moja aklimatyzacja. Droga pod górę nie jest już tak męcząca.
Wyruszyliśmy rano płajem nad głęboko wciętą doliną. Razem z wieloma osobami podążającymi w tym samym kierunku. Tłok jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Za to widoki wynagradzają wszystko. Cały czas w oddali widać Sagharmathę, Lhotse i Ama Dablam. Pogoda sprzyja, jest trochę chmur, ale one tylko urozmaicają krajobraz. Na najwyższych szczytach co chwila pojawiają się chorągwie śniegowe.
Po pewnym czasie płaj schodzi ponad 200 m. w dół do mostu w Phungi Thenga. Tam zatrzymujemy się na lekki obiad. Jest południe, pora więc sprzyja jedzeniu a my zdążylismy zgłodnieć.
Po obiedzie czekało nas ponad 500 m. podejścia do Tengboche.
Tengboche leży na wysokości 3860 m. npm i składa się z kilku domków i klasztoru buddyjskiego. Te domki to oczywiście lodge dla turystów. Jest też piekarnia, gdzie można wypić kawę z ekspresu. Podobnie jak w Namche, wisi logo Lavazza, ale kawa chyba jest inna. Ale to, co tu najpiękniejsze to oczywiście widok na Sagharmathę i Lhotse. Być może o zachodzie będzie dobre światło do zdjęć.
Warunki w lodge'ach już raczej spartańskie, ale to normalne na tych wysokościach. Internet jest, ale dosyć wolny, choć osiągalny cenowo (15 rupii za minutę - co daje 60 groszy).
Jutro planujemy spać w Pheriche i zostać tam dwa dni aklimatyzując się.

sobota, 10 października 2009

Cie choroba...

No i stało się. Arek się czymś zatruł. To nie choroba wysokościowa, bo ta raczej nie zdarza się po dobrze przespanej nocy na tej samej wysokości. Zostajmy więc w Namche.
Pochodziłem trochę po Namche Bazar. To niezbyt długi spacer ale za to prawie tak samo wysoki jak długi. Dotarły tu nawet ciśnieniowe ekspresy do kawy i można napić się cappuccino albo espresso. Choć w lokalu wisi logo "Lavazza" to jednak kawa chyba jest inna. Trzeba na czymś oszczędzać.
Dziś sobota i w Namche jest targ. Ale nie było tam nic godnego uwagi. Przynajmniej dla mnie.
Byliśmy z Arkiem w tutejszym Medical Post. Dostał coś do ssania co podobno ułatwia trawienie i ma się pokazać wieczorem.
Jeśli wszystko będzie dobrze jutro wreszcie stąd wyjdziemy.

piątek, 9 października 2009

Gdy pierwszy raz Ją zobaczylem...

Pokazała sie nagle, za zakrętem ścieżki. Tak po prostu. Wysoka, biała, z pióropuszem na szczycie. Sagharmatha. Miejsce, gdzie mieszkają bogowie.
Chyba każdy, kto chodzi po górach, chce kiedyś zobaczyć Tą Najwyższą. Dla mnie to było dziś.
Sagharmatha (Everest) stoi na ostatnim planie. Tuż obok niego szczyty Lhotse. I niedaleko, dużo niższa, ale niesamowicie piękna wieża Ama Dablam.
Pogoda dziś rano dopisywała. Poszliśmy na drugą wycieczkę aklimatyzacyjną. Tym razem celem byl Everest View Hotel - chyba najdroższy hotel w Namche, z aparaturą tlenową w pokojach. Z hotelu podziwialiśmy widok - jak w nazwie hotelu. Potem przez Khumjung wróciliśmy do Namche na lunch. Osiągnęliśmy wysokość 3880 m. npm bez jakichś sensacji. Oczywiście wydolność organizmu jest bez porównania niższa niż 3.5 kilometra niżej. Kilka szybszych kroków pod górę powoduje zadyszkę.
Jutro opuszczamy Namche. Nie wiem, czy będzie jeszcze dostęp do internetu. Być może dopiero za kilkanaście dni, znowu w Namche.

Kathmandu - Phaplu - Lukla - Namche Bazar

6.10

Wczoraj mieliśmy briefing w agencji trekkingowej. Poznaliśmy naszego przewodnika. Dziś rano pojechaliśmy na lotnisko.
Krajowy terminal w Kathmandu przypomina byłą warszawską "Etiudę". Tłok, ciasno, kolejki, ogólny bałagan itd. Tylko swoisty smrodek trochę większy niż tam.
Po ponad godzinie stania udaje nam się odprawić. Zamiast o 9:20 mamy lecieć o 10:30, czekamy. To dlatego, że Lukla nie przyjmuje samolotów ze względu na pogodę. Po pewnym czasie zapowiadają nasz lot. Wsiadamy do autobusu. Za chwilę przychodzi ktoś i coś mówi do kierowcy autobusu. Lukla znowu zamknięta. Wysiadamy i wracamy do budynku.
Kolejne loty są odwoływane. Nasz jakoś jeszcze nie. Siedzimy więc, drzemiemy lub łazimy po hali odlotów. Nagle znowu zapowiadają nasz lot. Wsiadamy do autobusu, żadnych niespodzianek. Dojeżdżamy do samolotu. Wsiadamy. Kołujemy na pas startowy w kolejce kilkunastooosobowych samolocików (lecimy takim samym). Ruch jest duży. Starty i lądowania na "suwak" - jeden z kolejki startuje, potem jeden ląduje, potem następny do startu. Wreszcie wjeżdżamy na pas. Napięcie rośnie, zaraz wystartujemy.
Coś jednak jest nie tak, wprawdzie stoimy na hamulcach, ale silniki nie wchodzą na pełne obroty. Ot tak sobie śmigła się kręcą. Pilot zwalnia hamulce i woła stewardessę. Samolot powoli toczy się po pasie startowym. Stewardesa mówi nam, że Lukla znowu zamknięta. Kołujemy na miejsce postoju, autobusem wracamy do hali odlotów.
Znowu oczekiwanie. Nasz lot ciągle nie jest odwołany. Mija trochę czasu  dostajemy propozycję lotu do Phaplu, 25 km od Lukli. Potem, kiedy tylko chmury pozwolą, przeskoczymy do celu. Tzn. dziś albo jutro. Decydujemy się lecieć.
W Phaplu lądujemy na krótkim, szutrowym pasie. Nasze bagaże zostają w samolotach, a my idziemy do wioski. Zbliża się wieczór.
Okazuje się, że będziemy tu nocować. Jutro o 5:30 zbiórka na lotnisku i przeskok do Lukli. Jeżeli pogoda pozwoli.

7.10

Rano ok 6:00 wylecieliśmy z Phaplu. Po kilkunastu minutach dolatujemy do Lukli. Pas jest bardzo krótki. Przy lądowaniu wydaje się, że samolot nie zdąży wyhamować przed końcem pasa i walniemy w jakiś murek albo budynek. Ale pas jest też nachylony. Ląduje się pod górę, a startuje w dól. Dobry pomysł.
W Lukli pada. Thakur, nasz przewodnik angażuje tragarza i idziemy na śniadanie. Jemy i ruszamy w drogę. Z malym plecaczkiem chodzi się jednak bardzo fajnie. Niestety prawie cały czas pada. Przestaje tylko na chwilę. Nad glową, na mniej więcej stałym pułapie wiszą chmury. Nie widać tych wysokogórskich krajobrazów. Jest za to kilka wodospadów, wiszących mostów obieszonych flagami modlitewnymi i mała dziewczynka puszczająca banki mydlane i utrzymujaca je w powietrzu dmuchaniem.
Po południu docieramy do Monjo, gdzie śpimy.

8.10

Dziś krótki odcinek do Namche Bazar. Ale za to zyskujemy dużo wysokości. Droga początkowo wiedzie wzdłuż rzeki, aby potem szybko wspiąć się 700 metrów wyżej.
Namche to stolica krainy Szerpów. Obecnie są tu tylko hoteliki, restauracje, sklepy i wszystkie inne usługi, których może potrzebować trekker. Nasz hotelik - Tashi Delek leży na wysokości 3480 m. npm, prawie że nad całym miastem. Można nawet wziąć ciepły prysznic za 250 rupii.
Po lunchu idziemy na wycieczkę aklimatyzacyjną. Planujemy dojść do farmy jaków. Wchodzimy na 3800 m., ale jaków nie ma, są na pastwiskach gdzieś wyżej. Pewnie spotkamy je po drodze.

poniedziałek, 5 października 2009

Kathmandu

Dzis cały dzień spędziliśmy w Kathmadu oglądając tutejsze atrakcje. A więc po kolei.
Pashupatinath. Święte miejsce, gdzie palone są zwłoki - czyli tutejsze miejsce pochówku. Z reguły trafia się na kilka pogrzebów w różnym stadium spalenia ciał. Od co dopiero rozpalonych stosów do kupki popiołu i kilku drewienek. Po spaleniu ciała resztki zrzucane są do rzeki. A rzeka nie byle jaka, gdzieś tam wpada do Gangesu - świętej rzeki hinduistów.
Przyczepił się do nas "przewodnik". Bardzo chciał, więc go wzięliśmy, choć nie było warto. Opowiedział wszystko to, co już i tak wiedziałem o tym miejscu. Poza jedną rzeczą. Nad tą święto rzeką są groty, gdzie mieszkają święci mężowie - Sadhu. To już ich ostatnie wcielenie na ziemi, potem tylko raj. Jeden z nich podobno podnosi na penisie 70 kg kamieni. Ale nie było dane nam go obejrzeć w akcji. Zresztą bez akcji też nie, dlatego nieco rozczarowani opuszczamy to miejsce.
Stupa Bodnath. Ogromna stupa warta obejrzenia. Biała kopuła stojąca na placu obwieszona flagami modlitewnymi. Warto spędzić tu trochę czasu, obejść stupę (tak, aby była zawsze po prawej stronie), zrobić kilka zdjęć. Dookoła oczywiście masa kramów, straganów i sklepików sprzedających wszystko, co choćby potencjalnie może zaiteresować białasa.
Swayambhunath. Świątynia małp. Ciekawe miejsce na wzgórzu, skąd można oglądać panoramę miasta. Oczywiście warto też zwrócić uwagę na kilka duzych stup i wiele małych czortenów. Podobnie jak w innych takich miejscach masa kolorów i zapachy palonych ziół podczas różnych ceremonii. No i rzeczone małpy. Ale w zdecydowanej mniejszości w porównaniu z odwiedzającymi to miejsce przybyszami z zachodu.
Durbar Square. Już wczoraj byliśmy tu chwilę, ale dzień się skończył, a wraz z nim warunki do zdjęć. Dziś przybyliśmy nieco wcześniej aby sfotografować świątynie i dosyć liczne drewniane płaskorzeźby na nich. Część z nich przedstawia sceny erotyczne, podobnie jak w Khajuraho, ale nie jest ich aż tyle co tam.
Jutro rano lecimy do Lukli i rozpoczynamy trekking. Być może następny wpis pojawi się za 3 tygodnie.

niedziela, 4 października 2009

Warszawa - Kijów - Delhi - Kathmandu

3.10
Wylatujemy z Warszawy. Od samego początku AeroSvit nie robi najlepszego wrażenia. B737 jest wyraźnie przechodzony, widać, że kiedyś służył Finnair'owi, są napisy po fińsku. Z zewnątrzn jest cały biały, brakuje barw i logo przewoźnika.
Lotnisko Borispol w Kijowie to kompletna porażka. Mała hala, nawet malutka, mniejsza niż stary warszawski port lotniczy, w dodatku w jednym jej końcu wolno palić. Skutek jest taki, że śmierdzi wszędzie, a przy końcu dla palących (gdzie jest nasza bramka) nie da się wytrzymać. Z czym oni chcą robić to Euro???
B767, którym lecimy do Delhi też nie epatuje świeżością. Siadamy przy wyjściach awaryjnych i mamy dużo miejsca na nogi. Tylko trochę wieje. Ciekawe, czy to przez te wyjścia, czy nie...
Wymroziło nas nieźle, ale spokojnie dolatujemy do Delhi. Po drodze mogliśmy obserwowac burzę od góry. Gdzieś nad Pakistanem lecieliśmy nad wypiętrzonymi Cumulonimbusami, które co chwila przecinały iskry błyskawic. Zjawisko wspaniałe a burza od góry nie robi takiego wrażenia, jak od dołu. Tym bardziej, że nie słychać grzmotów.
4.10
Delhi. Dolatujemy o północy. Po przekroczeniu wyjścia z samolotu oblepia człowieka tutejsze powietrze. Jest niecałe 30 stopni. Kolejny przyjazd tutaj powoduje, że czuje się tu swojsko. Nawet w środku tej powietrznej zupy.
Indie zmieniają się. Przy lotnisku, gdzie dwa latatemu była przechowalnia bagażu w typowo indyjskim stylu teraz przebiega dwupasmowa droga. Tuż za nią trwa budowa stacji metra. A tam, gdzie jest trochę wolnego miejsca, pomiędzy halą przylotów i odlotów, na ziemi śpią ludzie czekajacy na samolot. Taki typowy indyjski widok.
Samolot mamy o 6:30, a na halę odlotów mozemy wejść najwcześniej na 3 godziny przed planowanym wylotem. Czekamy w poczekalni na przeciwko.
Poczekalnia ma 3 wejścia, przy jednym stoi obsługa kasująca 30 rupii za wejście (legalnie, z kasą fiskalną). Pozostałe dwa wejścia są wolne od opłat.
W Kathmandu witają nas resztki monsunu. Temperatura ok 20 stopni, od czasu do czasu spada kilka kropel deszczu. Jedziemy do hotelu i załatwiamy formalności związane z naszym trekkingiem. Dziś jeszcze planujemy pójść na Durbar Square.

piątek, 2 października 2009

Znowu w drogę

Tym razem Nepal. W planie trekking do Everest Base Camp z Lukli, potem przejście przez przełęcz Cho La do doliny rzeki Dudh Koshi, przełęcz Renjo La i powrót doliną rzeki Bhote Koshi. Do tego dwa szczyty - Kala Pattar i Gokyo Ri. Jedziemy tylko we dwóch.
Mamy już załatwionych tragarzy, którzy wezmą większość naszego bagażu. W sumie dużo przyjemniej chodzi się z małym plecakiem, zwłaszcza gdy powietrza jest mało. Większość noclegów planujemy w lodge'ach, ale mamy też namiot. Przyda się po przejściu przez Renjo La.
Nasz najwyższy planowany punkt to Kala Pattar - 5550 m. npm.
Do Kathmandu lecimy z Delhi liniami Jet Airways. Do Delhi - w tamtą stronę przez Kijów (ukraiński AeroSvit), zaś wracamy Finnair'em przez Helsinki. Okazało się, że AeroSvit zawiesza połączenia do Delhi. Na szczęście bez problemów przenieśli nas na lot przez Helsinki.
Do tej pory wydaliśmy na głowę:
Bilety Warszawa - Delhi - Warszawa: 1902.62 zł
Bilety Delhi - Kathmandu - Delhi: 1333.43 zł.
Wiza indyjska: 184 zł
Profilaktyka antymalaryczna (wizyta lekarska + daraprim): 69 zł
Zaliczka na przeloty Kathmandu - Lukla - Kathmandu i rezerwacja tragarzy: 670 zł.
Jutro lecimy. Do przeczytania wkrótce ;)